Andrzej Duda obiecywał w kampanii wyborczej, że jak tylko zostanie prezydentem, kredyty zaciągnięte we frankach przestaną być obciążeniem, jakim stały się po wzroście kursu tej waluty. Jeszcze dzień po zaprzysiężeniu Duda zapewniał, że obietnicy dotrzyma, bo „nie ma: nie da się”.
Wielu z kilkuset tysięcy frankowiczów wzięło słowa Andrzeja Dudy za dobrą monetę i oddało na niego głos. Nikt im nie powiedział, że realizacja obietnicy rozsadziłaby system bankowy. Według obliczeń Komisji Nadzoru Finansowego kosztowałoby to banki od 45 do 66 miliardów złotych.
Jarosław Kaczyński, który jeszcze w kwietniu 2016 roku mówił, że kredyty we frankach to „forma nowoczesnego niewolnictwa”, zdaje się nie pamiętać tych słów i od miesięcy frankowiczom radzi, by sprawy wzięli w swoje ręce.
W sejmie trwają prace nad prezydenckim projektem ustawy o wsparciu kredytobiorców walutowych, jednak w niczym nieprzypominającym obiecywanego przewalutowania kredytów frankowych na złotowe. Osoba spłacająca kredyt walutowy, jeśli straci pracę lub w sytuacji, gdy rata kredytu pochłania ponad połowę jej pensji, w myśl nowego prawa może liczyć na dwa tysiące złotych nieoprocentowanej pożyczki przez trzy lata.
– To są zmiany kosmetyczne. Wygląda to jak leczenie poważnej i wstydliwej choroby pudrem – krótko i dosadnie scharakteryzował prezydencki projekt poseł Jarosław Urbaniak z PO. Poseł Kukiz’15 Andrzej Maciejewski zarzucił Dudzie zdradę zobowiązań wyborczych. – Nie tak, panie prezydencie, to miało być. Nie tak się umawialiśmy – podkreślił.