Według najnowszych, wciąż jeszcze niepełnych, ustaleń w gigantycznych pożarach, które od czwartku trafią Kalifornię, zginęło już co najmniej 50 osób. Ich ciała znajdowano w domach oraz m.in. we wrakach spalonych przez żywioł pojazdów. Jak twierdzą służby ratownicze, szczątki często znajdowały się w stanie uniemożliwiającym identyfikację nawet po odciskach palców. Ze względu na pożar domy musiało opuścić ponad 300 tysięcy mieszkańców stanu. Oznacza to, że pobity został tragiczny rekord z 1933 roku, gdy w okolicach Los Angeles w ogniu zginęło 29 osób.
O skali zniszczeń świadczy to, że pożar Camp szalejący w północnej Kalifornii, z którym walczy obecnie ponad 5100 strażaków, spalił ponad 52 tysiące hektarów terenu, w tym kaniony charakteryzujące się gęstym zalesieniem i ogromną ilością suchego chrustu. Z dymem poszło również ponad 8,8 tys. budynków, a ponad 50 tysięcy mieszkańców musiało się ewakuować. Znajdujące się w tej części Kalifornii miasto Paradise zostało wskutek ognia praktycznie „wymazane z mapy” już kilka godzin po wybuchu pożaru.
Z kolei pożar Woolsey na południu stanu zniszczył około 40 tysięcy hektarów, 400 budynków, linie energetyczne i wodne, kanały ściekowe, drogi.