Od poniedziałku protestują nauczyciele szkół i przedszkoli. Domagają się podwyższenia pensji o tysiąc złotych. Chcą, by ich wynagrodzenia wzrosły już od stycznia przyszłego roku. Nie zgadzają się na zaproponowaną przez rząd 5-procentową podwyżkę, czyli na zwiększenie uposażenia o około 120–170 złotych brutto miesięcznie.
Nauczyciele, podobnie jak wcześniej walczący o podwyżki policjanci, masowo przechodzą od poniedziałku na zwolnienia L4. Według danych resortu edukacji we wtorek na L4 przebywało blisko 1,5 tysiąca pedagogów. – Sytuacja jest dynamiczna, a liczba protestujących rośnie – ocenia rzeczniczka Związku Nauczycielstwa Polskiego.
Już w pierwszym dniu „belferskiej grypy” w wielu szkołach odwołano część zajęć, a niektóre szkoły w Polsce zamknięto. We wtorek z powodu nieobecności nauczycieli w dwóch szkołach podstawowych w Drawsku Pomorskim odwołano egzamin próbny klas ósmych.
Spełnienie żądań płacowych pracowników oświaty, czyli podwyższenie pensji o tysiąc złotych, oznaczałoby dla budżetu wydatek 6 miliardów złotych. Rząd się nie chce na to zgodzić, a Ministerstwo Edukacji Narodowej twierdzi, że zarobki w szkolnictwie nie są złe, skoro nauczyciel dyplomowany zarabia nawet 5 tysięcy złotych.
Jak twierdzi jednak Związek Nauczycielstwa Polskiego, średnia podawana przez rządzących uwzględnia wszystkie składniki wynagrodzenia, czyli różne dodatki i bonusy, i nauczyciele zarabiają tyle wyłącznie teoretycznie. Nie jest bowiem możliwe, aby jakikolwiek nauczyciel w Polsce miał prawo do wszystkich dodatków do wynagrodzenia naraz.
Według Sławomira Broniarza, szefa ogólnopolskich struktur ZNP, różnica między „średnimi” MEN a realnymi wynagrodzeniami, które wpływają na konta nauczycieli, to około tysiąc złotych na ich niekorzyść.