Prokuratura bada sprawę tajemniczej awarii systemu polskiej kontroli powietrznej. Doszło do niej w nocy z 16 na 17 grudnia ubiegłego roku. Po raz pierwszy od 25 lat – tym razem na pół godziny – zamknięto wówczas niebo nad Polską, samoloty zaś dostały zalecenie omijania naszego kraju. O wydarzeniu poinformował od razu specjalistyczny serwis Flightradar24, podkreślając, że nie wiadomo nic o przyczynach zdarzenia.
Ponieważ paraliż Okęcia zbiegł się w czasie z wydarzeniami w sejmie i blokowaniem go przez opozycję, pojawiły się pogłoski o wprowadzeniu przez rząd stanu wyjątkowego. Szybko zostały zdementowane.
Do awarii doszło podczas nocnych testów awaryjnego zasilania elektrycznego dla systemów kontroli ruchu w warszawskim centrum zarządzania ruchem lotniczym. Po odłączeniu sieci miejskiej w jednej chwili przestały działać wszystkie akumulatory zapasowe, co doprowadziło do unieruchomienia radarów oraz systemów łączności radiowej i telefonicznej.
Prokuratura, którą o sprawie zawiadomił minister transportu Andrzej Adamczyk, w ramach śledztwa w sprawie „zakłócenia automatycznego przetwarzania, gromadzenia i przekazywania danych informatycznych o szczególnym znaczeniu dla bezpieczeństwa w komunikacji lotniczej” wyjaśnia obecnie przyczyny awarii, do której nigdy nie powinno dojść, szczególnie w sytuacji, gdy system ze względów bezpieczeństwa jest zwielokrotniony. Oczywiście mogła zawieść technika, jednak zdaniem ministra transportu „prawdopodobieństwa wystąpienia tych zdarzeń, które tam miały miejsce, były mniejsze od możliwości trafienia szóstki w Totolotku”.
Śledczy biorą pod uwagę to, że paraliż naszej przestrzeni powietrznej został wywołany celowo i wykorzystano go do „przelotu nad Polską, wlotu bądź wylotu z naszego kraju nielegalnych jednostek”. Inna ewentualność to m.in. testowanie polskiego systemu przez obce służby. Gdyby któraś z tych wersji się potwierdziła, to po raz kolejny słuszna okazałaby się teza, że Polska jest całkowicie nieprzygotowana na wszelkiego typu cyberataki cywilne i wojskowe.